O tym, jak praca domowa obciąża relacje

Już kilka lat temu, kiedy pracowałam jako dziennikarka edukacyjna, przyglądałam się dyskusji dotyczącej prac domowych. Napotykałam wtedy na opowieści o rodzinach, które całe popołudnia i dużą część weekendu spędzają nad lekcjami, o tym jak codzienny bój o odrobienie pracy domowej wpływa na relacje rodziców i dzieci, o przepracowaniu dzieci, o bezsilności rodziców i poczuciu bezsensu wykonywania przez ich dzieci powtarzalnych, odtwórczych zadań, niemalże każdego dnia po szkole. Teraz, kiedy pracuję z rodzicami jako psycholog, jestem jeszcze bliżej tych historii. Szczególnie mocno porusza mnie to, jak bardzo prace domowe obciążają relacje dzieci z ich rodzicami i relacje rodziców z ich dziećmi.

Powiedz „jak się masz?” zamiast „co masz zadane?”

Wyobraźcie sobie sytuację, w której dzieci spotykają swoich, pracujących na pełen etat rodziców o godzinie 17 (to dość optymistyczny wariant) lub 18. I ci rodzice, których czas z dziećmi właśnie się zaczyna, mają z tyłu głowy wydelegowaną przez szkołę odpowiedzialność dopilnowania, by dzieci odrobiły pracę domową.

Autorytet szkoły i nauczyciela zwykle jest dla rodziców znaczący, dlatego rodzice wierzą w to, że prace domowe są niezbędnym elementem kształcenia ich dzieci, by radzić sobie w szkole, muszą poświęcać na nie codziennie czas.
Inni, szczególnie ci, którzy zadaniom domowym przyjrzą się bliżej, nie zawsze są przekonani do ich sensu, ale chcą chronić swoje dzieci przed nieprzyjemnościami i konsekwencjami nieodrobienia zadania (zła ocena, uwaga, wezwanie rodziców).
Dlatego, jedni i drudzy, robią co mogą, by dzieci te lekcje zrobiły. Jeśli dzieci protestują, zwlekają, trudno im się skoncentrować albo deklarują, że nie potrafią samodzielnie odrobić zadania, napięcie rośnie. Kolejne minuty, kwadranse, a nierzadko godziny (w perspektywie tygodnia, a w niektórych domach nawet każdego dnia) kręcą się wokół szkoły. Gdy o tym słyszę, myślę sobie, że ten czas im ucieka. Czas na bycie w kontakcie, czas na widzenie dziecka, jako drugiego człowieka, czas na relację, na rozmowę, na odpoczynek, na przyjemność, na budowanie wspólnoty. Ucieka. Minuta po minucie, dzień po dniu, jest pożerany przez obowiązek delegowany przez szkołę.

Przyczyną kłopotów, które zaczynają się w relacjach rodziców i dzieci, wtedy gdy zaczyna się szkoła, często jest celowość wchodzenia w kontakt („co macie zadane?”, „lekcje zrobione”, „najpierw lekcje”, „może zróbmy, co jest do zrobienia, by był czas na inne rzeczy”).
Będąc strażnikiem pracy domowej, czyli wchodząc w relację z dzieckiem z perspektywy celu do zrealizowania, trudno zauważyć, jaką dziecko ma minę, co przeżywa, w jakich jest dziś emocjach, czego doświadcza, czego potrzebuje, co możemy mu dać i czym ono chce nas obdarować dzisiaj. Dzisiaj, jutro, pojutrze – nie w weekend, nie w ferie świąteczne, nie w wakacje. Dzieci potrzebują być widziane dzisiaj. Jako dzieci, jako ludzie, jako ktoś wartościowy. Nie jako uczniowie, nie jako ktoś kogo trzeba dopilnować, wypchnąć, popchnąć, zmotywować. Problem w tym, że na to, po zaliczeniu wszystkich obowiązków może nie starczyć czasu. A po odbyciu boju o pracę domową, brakuje już atmosfery, wszyscy są wyczerpani, zirytowani, ponaruszani. Jeśli sprawa powtarza się niemalże dzień po dniu, przez wiele lat, w których dzieci chodzą do szkoły, jej wpływ na relację jest ogromny.
Zainteresowania rodzica pracą domową, dzieci nie czytają jako zainteresowania nimi samymi, mimo, że taka często jest intencja rodzica: wesprzeć dziecko, pomóc mu, uchronić przed nieprzyjemnościami. Aby dziecko odebrało nasze zainteresowanie jako autentyczne, potrzebuje czasu, w którym będziemy nastawieni na odbiór, zaciekawieni nimi, kiedy sprawdzimy, co oni zechcą do tego kontaktu wnieść (jeśli wniosą pracę domową, okej, tak też się może wydarzyć, wtedy sprawa idzie zwykle gładko)

Badania naukowe o pracach domowych

Piszę o tym, bo chcę pokazać, że jeśli szukalibyśmy uzasadnienia dla tych kosztów prac domowych, jakie ponoszą dzieci i rodzina, to nie znajdziemy ich w nauce. Prace domowe, ich powszechność, nie opiera się na dowodach naukowych ich zasadności, ale na wielopokoleniowej praktyce oraz na przekonaniach tkwiących w głowach nauczycieli, ich przełożonych i samych rodziców. Od niedawna dostępne są, w języku polskim, analizy badań naukowych, dotyczących pracy domowej, za sprawą książki „Mit pracy domowej” Alfiego Kohna. Naukowcom nie udało się dowieść, żeby prace domowe miały istotny pozytywny wpływ na to, jak dzieci się uczą. Badania, które zwykle w celu uzasadnienia zadawania prac domowych się przytacza, mają poważne błędy metodologiczne, a związki, które wykazują są słabe i po uwzględnieniu innych zmiennych całkowicie giną. Dodatkowo, żadne z nich nie bada wpływu, a jedynie korelację. Korelacja nie pozwala na wyciąganie wniosków, dotyczących zależności przyczynowo-skutkowych. Nawet jeśli komuś korelacje wystarczają, to i one w przeważającej większości nie wskazują istnienia znaczącego związku (taki związek wykazują jedynie na grupie uczniów szkół średnich i podczas przygotowania do standaryzowanych testów, jeśli zadanie domowe jest dokładnie z zakresu sprawdzanego przez test).

W temacie prac domowych nagrałam też krótki film na Youtube

„Nawet dziesiątki lat badań nad tą dziedziną nie wykazują pozytywnej korelacji między pracą domową a lepszymi wynikami w nauce w wypadku uczniów szkół podstawowych – i to niezależnie od metody pomiaru” (A. Kohn, Mit pracy domowej, s. 43).

Jest wiele opcji

Myślę, że ta świadomość pomaga ważyć koszty i zyski. Pomaga nabrać dystansu i oddechu zanim rozpęta się kolejna awantura o niezrobione lekcje. W imię czego narażać relację z dziećmi: w imię wieloletniej praktyki edukacyjnej? w imię niepopartych nauką przekonań osób, które z dziećmi pracują?

Zwykle jest też tak, że kiedy przypisujemy pracom domowym adekwatną wagę (czyli nie traktujemy ich najpoważniej w świecie, ale raczej jako coś niezbyt ważnego, a na pewno nie ważniejszego od samego dziecka), takie podejście chroni relację, dzieciom łatwiej jest też wtedy o współpracę i same ponoszą mniejszy koszt wykonywania tych zadań.
Gdy wchodzimy w ten kontakt widząc na pierwszym miejscu dziecko i relację, a nie obowiązek, łatwiej przychodzi dostrzeżenie, że rozwiązań jest więcej niż tylko „zrobić” albo „odpuścić”. Można zrobić teraz, potem, lub rano, można zrobić samodzielnie lub w towarzystwie, można nie zrobić i ponieść konsekwencje, można umówić się na zrobienie wspólnie z najlepszą koleżanką, można rozmawiać z nauczycielem o swojej sytuacji, można napisać kartkę, że się było w ZOO, że było tak dużo, że bolała ręka, albo że zabrakło czasu, można zrobić wszystko, albo zrobić tyle, ile dziecko potrafi samodzielnie, można zrobić starannie lub odwalić na kolanie i zająć się czymś innym, można na zebraniu z rodzicami rozmawiać o tym, jak jest w innych domach i kiedy prace domowe szczególnie się kumulują i prosić szkołę o to, by poszczególni nauczyciele współpracowali ze sobą, delegując zadania. Prawie zawsze da się znaleźć więcej niż dwie opcje.

Jeśli czytasz ten tekst i myślisz, że w Twoim domu nie ma problemu z pracą domową, bardzo możliwe, że tak właśnie jest. Nie namawiam Cię do szukania tego problemu. Gdy jakość, poziom trudności i ilość pracy domowej jest przemyślana, a dzieci czują, że mają autonomię odnośnie tego, kiedy i jak te lekcje zrobią, zdarza się, że nie mają z nią wcale problemu (znam takie dzieci, jedno nawet bardzo blisko;). Szczególnie, jeśli zarówno w domu, jak i w szkole czują się widziane i wartościowe, niezależnie od tego, czy danego dnia odrobią lekcje, czy nie zdążą lub zapomną. To jednak rzadkość. Znacznie częściej rodzinne relacje i rodzinne wieczory naznaczone są trudem wokół zadań domowych.