W kontekście wspierania dzieci w radzeniu sobie z emocjami dużo mówi się o towarzyszeniu. Chcemy towarzyszyć im, gdy przeżywają smutek, radość, frustrację, rozczarowanie, napięcie, złość.
Jedna z mam, podczas kwietniowego spotkania, dotyczącego emocji właśnie, zapytała mnie, co to „towarzyszenie” konkretnie znaczy. Towarzyszyć, czyli co? Słuchać i nazywać? Głaskać? Tłumaczyć? Uspokajać? Odczuwać to samo, co dziecko? Cicho siedzieć i czekać, aż minie? Instrukcji nie ma, ale chętnie opowiem parę słów o tym, co dla mnie ważne w towarzyszeniu dzieciom (i dorosłym też). Odpowiedź na te pytania wymaga, nie tyle opisania konkretnych strategii czy gestów, ale ubrania w słowa czegoś delikatnego, pewnego nastawienia, postawy, otwartości na drugiego.
Czy to trzeba umieć?
Dla mnie, towarzyszyć to znaczy, przede wszystkim, być. Być dostępnym. Tego rodzaju obecność naturalnie przychodzi nawet dzieciom, kiedy chcą się zaopiekować kimś potrzebującym pomocy. Ostatnimi czasy, widuję kilkulatka, który do malutkiej siostry, wyraźnie zdenerwowanej albo płaczącej, podchodzi, mówiąc kojącym głosem: “Haniu, ja jestem”. Ja jestem. Po prostu.
Takie towarzyszenie to coś przeciwnego izolacji. Dawanie siebie, zapewnienie o obecności. Tylko i aż tyle.
Umieć więc nic specjalnie nie trzeba, jednak by taki rodzaj wspierania był nam dostępny, sami potrzebujemy być w równowadze, w podstawowym choćby zakresie zadbani. W przemęczeniu, we frustracji, w lęku przyjdą nam do głowy raczej: “no skończ już” lub “dlaczego on się tak znów zachowuje” niż kojące: “jestem”.
Czemu obecność jest tak ważna?
Ludzkie dzieci rodzą się zupełnie niegotowe do samodzielnego stawienia czoła światu. Niemowlęta, by przetrwać potrzebują dorosłych opiekunów – to dla nich być albo nie być. Obecność uważnego na nie dorosłego jest warunkiem przetrwania dziecka i jego prawidłowego rozwoju. To dlatego małe dzieci lubią czuć ciepło naszego ciała, a gdy orientują się, że nikogo nie ma w pobliżu, reagują płaczem, który ma przywołać opiekuna. Do tego, by się uspokoić, a więc poradzić sobie z dyskomfortem i stresem, potrzeba im także obecności dorosłego. Dlatego do wszelkich historii o samouspokajaniu i samowyciszaniu się małych dzieci warto podchodzić sceptycznie. Jeśli dziecko uspokaja się samo po długim płaczu, jest to objaw rezygnacji i włączenia trybu oszczędzania energii (płacz wiele kosztuje), a nie krok ku samodzielności.
Czy towarzyszenie wymaga słów?
Mam przyjaciółkę, która słuchając, potrafi tak spojrzeć w oczy, że wiem, że ona jest dokładnie w tym, do czego ja ją zapraszam. A czasem dodaje jeszcze: „Słowa są do bani. Nie potrafię nic odpowiedzieć”.
Można towarzyszyć bez słów. Niektórym dzieciom i dorosłym słowa jednak pomagają. Zatrzymanie się nad tym, w czym dziecko jest i próba nazwania tego, co przeżywa:
- są porządkujące dla rodzica
- pomaga wielu dzieciom być w kontakcie ze swoimi emocjami.
Najważniejsza jest jednak intencja. Bez intencji, by rzeczywiście towarzyszyć, z otwartością i akceptacją, słowa niewiele pomogą. Mechaniczne powtarzanie: “Wydaje mi się, że jesteś zezłoszczony”, nie prowadzi do kontaktu. Wiele zależy od konkretnego dziecka, jego doświadczeń i sposobu radzenia sobie z trudnościami – jedno przyjmie takie słowa z ulgą i poczuje się zrozumiane, inne zareaguje irytacją i zaprzeczeniem. Z mojego doświadczenia, nazywanie emocji, próba znalezienia słów na to, co się dzieje, jest pomocne, ale nie jest receptą na kontakt. Można nazywać emocje i jednocześnie być odciętym, dalekim. My, rodzice, którzy starają się pracować nad sposobem, w jaki komunikujemy się z dziećmi, czasem robimy to niejako z automatu, bez uwagi, licząc na to, że słowa wystarczą. Kiedy się na tym łapię, obieram kierunek: „jak najmniej słów”.
Towarzyszyć, to czasem powstrzymać się od działania
Czymś, czego uczę się, jako osoba wspierająca, zarówno dzieci jak i dorosłych, jest danie sobie przyzwolenia na to, by powstrzymać się od pośpiechu, od robienia czegokolwiek. Będąc przy kimś kto: cierpi, złości się, frustruje tak, że jego ciało wygina się w chiński paragraf, nie muszę natychmiast nic robić. Oczywiście, nie czekam z reakcją wtedy, gdy dzieje się coś, co zagraża: dziecku, otoczeniu, innym ludziom wokół. Wtedy na pierwszy plan wysuwa się ochrona.
Towarzyszenie to bycie:
- bez oceniania – nieocenianiu sprzyja przyjrzenie się „z lotu ptaka” temu, co się dzieje, co widzimy.
- bez pośpiechu – „to nie pomaga” – mówią czasem rodzice – “mam wrażenie, że całe to akceptowanie emocji sprawia, że dziecku robi się jeszcze gorzej, że ono się nakręca, zamiast wyciszać”. Prawda. Stworzenie przestrzeni na wyrażenie emocji nie zawsze działa w ten sposób, że te emocje tracą na sile. Z mojego doświadczenia często dzieje się inaczej. Emocje mają swoją dynamikę i zauważone najpierw przybierają na sile, by dopiero po chwili (czasem dłuższej) ustąpić, pozwalając dziecku na powrót do równowagi.
- bez poszukiwania rozwiązania – na rozwiązanie przyjdzie pora, gdy wybrzmi już to, co ma wybrzmieć, gdy dziecko poczuje się dostrzeżone, usłyszane, z tym, co przeżywa. Z dużym prawdopodobieństwem będzie mogło ono wtedy wziąć udział w poszukiwaniu rozwiązania, doświadczyć poczucia sprawczości i mocy. W słuchaniu najtrudniejsze jest dla mnie to, że wymaga ono tego, by wyłączyć „nadawanie”. To dopiero skill, prawda? Gdy towarzyszę, to dobrze, bym ograniczyła nadawanie i skupiła się na odbieraniu komunikatów. Nie radziła, nie opowiadała o tym, że miałam tak samo, ani “że przykro mi widzieć Cię w takim stanie”.
Czy towarzyszyć, to znaczy czuć to samo?
To kolejne z pytań, które zadają rodzice. “Czy jeśli ja mam towarzyszyć dziecku w emocjach, to znaczy, że mam poczuć to, co ono czuje? Że mam z nim być w tej złości? Z nim w smutku?”. Myślę, że nie. Oczywiście, emocje innych jakoś w nas rezonują, ale wspieranie wymaga tego, by nie zlać się z emocjami drugiej osoby, by nie zarazić się złością i nie utonąć w czyimś smutku. Kiedy towarzyszę, dostrzegam, słyszę, widzę, jak ty masz, co nie znaczy, że czuję to samo. Dzięki temu, możesz się na mnie oprzeć.